Pierwsze wrażenie po przybycie do Tbilisi nie było zbyt pozytywne. Perony na niedawno odrestaurowanym dworcu wyglądają gorzej niż na Dworcu Zachodnim przed przebudową. W miarę łatwo można jednak trafić do stacji metra, która składa się z dwóch przecinających się właśnie tu lini. Jedną z nich można dostać się do samego centrum, w którym znajdował się mój hostel. Pierwszego dnia w Tbilisi wjechałem kolejką linową na wzgórze pod Twierdzę Nariquala, na której szczyt następnie się wspiąłem. Jest stamtąd chyba najlepszy widok na najciekawszą część miasta. Ze wzgórza można natomiast zejść ciekawą trasą przez stare miasto. Przez stare miasto nie należy rozumieć tego, co zwykliśmy nazywać tym mianem w Polsce. Stare Tbilisi składa się z bezsprzecznie zabytkowych, lecz zwykle mocno zniszczonych i zaniedbanych budynków, które służą za domy wielu ubogim mieszkańcom stolicy. Wystarczy jednak przejść kawałek, by znaleźć się znowu wśród bardzo ekskluzywnych apartamentów, tuż przy pałacu patriarchy. Największy kontrast można zauważyć w okolicy bardzo okazałego Pałacu Prezydenckiego otoczonego 7-8-metrowym murem - wokół niego roztacza się dzielnica nędzy.
Kolejny dzień rozpocząłem od kupna biletu na wieczorny spektakl w ramach międzynarodowego festiwalu teatru, by następnia podjąć, jak się okazało bezowocne, poszukiwania turystycznej butli z gazem w magicznym centrum handlowym Kidobani. Tak wielkiego targowiska nigdy w życiu nie widziałem! Wieczorny spektakl w największym tbiliskim teatrze (Rustaveli) o nazwie "The Far Side of the Moon" w wykonaniu kanadyjskiego aktora był najgorszym, jaki kiedykolwiek dane mi było obejrzeć. Nie polecam.